

Był sobie człowiek, który mieszkał w dżungli w Południowej Ameryce. Miał żonę, dzieci i swój dom w wiosce. Kiedy nadeszła pora przenoszenia osady na nowe tereny, trzeba było zburzyć dom i ruszyć dalej. Wszyscy mieszkańcy wzięli się więc do pracy i po kilku dniach miejsce, które dotychczas zamieszkiwali wyglądało dokładnie tak samo, jak w dniu ich pojawienia się. Kiedy znaleźli teren na nową wioskę wiadome było, że będą starali się maksymalnie wtopić w istniejące warunki i nic nie zmieniać. Nie wycinać drzew, nie tworzyć polany widokowej, nie spryskiwać roślin… A raczej dostosować się do tego, co jest; uszanować naszą Matkę – Ziemię.
Gdy w zeszłą niedzielę jechałam wzdłuż wału Narwi wracając z działki rodziców, po raz kolejny uderzył mnie widok stosów śmieci, które pozostawili po sobie weekendowi turyści. Jakie to dziwne – pomyślałam patrząc na puszki po piwie i tacki od grilla, które wiatr poganiał przez nadrzeczne plaże – to przecież takie proste… – wziąć ze sobą torby, zapakować śmieci i zawieźć do miejskiego śmietnika.
Jak bardzo różniło się zachowanie turystów od naszego przyjaciela z buszu. Jakże inaczej bohaterowie tych nadrzecznych zdarzeń muszą postrzegać Ziemię, jej znaczenie i swój z Nią związek – pomyślałam. Jak bardzo oderwali się od własnego źródła, skoro go w ogóle nie szanują…
Człowiek naszej cywilizacji ma wielką potrzebę wpływania, zmieniania rzeczywistości w której funkcjonuje. Próbuje podporządkować sobie wszystko dookoła, ulepszyć, udoskonalić. Czy naturę można udoskonalić? – wpada mi do głowy refleksja. Może chodzi o – złudne poczucie – że panujemy nad światem, wrażenie KONTROLI. A przecież im bardziej ingerujemy w naturę, tym bardziej odcinamy się od źródła. I stajemy się słabsi, niczym dziecko oderwane od matki.
Dlatego dla naszego własnego dobra warto ten kontakt odbudowywać, w każdej chwili życia, kiedy to tylko możliwe. We własnym zakresie i na „własnym podwórku”. I nie chodzi tu wyłącznie o jak najczęstsze przebywanie wśród zieleni, ale przede wszystkim – o jakość tego przebywania. Niezwykle ważne są zmysły i ich świadome doświadczanie. Kiedy jesteśmy na wakacjach, w parku, warto zdjąć buty i świadomie odczuwać dotyk ziemi, muskające promienie słońca na ciele, powiew chłodnego wiatru na policzku. Kiedy pada deszcz nie warto zamykać się w domu, ale spróbować poczuć krople na twarzy, doświadczyć chłodu, różnicy temperatur. Zamiast dzielić pogody na dobrą i złą (czy raczej tę, która jest i której nie ma :-)) , doświadczać bogactwa wrażeń, które daje nam aura. Warto też „nadstawić bardziej ucha”; słuchać ptaków, szelestów traw, wsłuchiwać się w dźwięki. Zmysł słuchu otwiera, pozwala odpocząć, posmakować życia tu i teraz.
Niezwykle pięknym zmysłem jest węch, a bogactwo zapachów, które daje nam ziemia jest ogromne. Wąchajmy trawę, kwiaty, zioła w ogrodzie , delektujmy się zapachem skoszonej trawy i morskiej bryzy. Powietrze inaczej pachnie wczesnym rankiem, a inaczej nocą… I smakujmy – proste, nieprzetworzone potrawy; marchewkę prosto z grządki, świeże owoce, zioła. Gdziekolwiek przecież jesteśmy rosną tam jakieś dary natury: tu babka lancetowata, tam czereśnie, a tam czarny bez… I jedzmy spokojnie, delektując się każdym kęsem. Wtedy poczujemy jak bardzo słodka jest malina, jak sycący może być jeden kęs zamiast kompulsywnie zjedzonej paczki słodyczy.
W pracy ze zmysłami ważne jest ich doświadczanie bez oceniania tego co czujemy, wąchamy, widzimy, itd. Wtedy głowa odpoczywa, zaczynamy odzyskiwać kontakt z prawdziwym życiem, takim jakie jest, a nie przez pryzmat naszych ocen, lęków i przekonań. Korzystanie ze zmysłów w kontakcie z naturą pozwala czerpać z niej siły i otworzyć się na współistnienie z nią.
Pisząc te słowa siedzę na ganku małego domku w Bieszczadach położonego wśród gór i lasów, z dala od ludzi i cywilizacji. Patrzę na rosnący przede mną las, na drzewa, z których każde jest innych rozmiarów, kształtów, przechylone w inną stronę, które wyrosły w miejscu, gdzie wiatr przywiał nasiona ich przodków. Słucham dźwięków, które pomału stają się wyraźniejsze i bardziej zróżnicowane. Patrzę na nieskoszoną, falującą miękko trawę, w której gąszczu toczy się prawdziwe życie.
I czuję jak bardzo ta niezmieniona żywa natura wzmacnia mnie i dodaje mi sił. I z uśmiechem przypominam sobie teraz moją znajomą z miasta, która podlewając domowe kwiaty zawsze do nich czule szepcze.
Hurra! – myślę sobie. Może jeszcze jest dla nas jakiś ratunek…:-)